czwartek, 4 października 2018

HYDRA – Rock The World (Polydor 1977)

Bywają różne płyty. Pretensjonalne, niezmiernie zawiłe w swojej strukturze. Obok nich istnieją takie, gdzie zgoła odmienne cechy wiodą prym: najważniejsza jest prostota, moc, spontaniczność oraz charyzma. Mówiąc krótko atrybuty czystego rock and rolla.

Rock The World to trzeci i niestety ostatni studyjny album grupy w składzie: Spencer Kirkpatrick – gitara, Wayne Bruce – gitara basowa i wokal, Steve Pace – perkusja. Prawdopodobnie najlepszy w twórczości zespołu. Znajdziemy na nim garść muzycznych tematów, które emanują czystą energią. Sprawią, że będziemy cieszyć się rockowym pięknem. Grają jakby na żywo podczas koncertu przed publicznością. Bez zbędnych dogrywek i nakładek. Bez specjalnych ceregieli. Wycyzelowania wysublimowanych dźwięków. Uczciwie, bez ściemy. Prosto i do przodu! Mam poczucie, że zwyczajnie robią swoje z potężnym ładunkiem entuzjazmu.
Bliżej nieznane trio. Jeśli nie całkowicie, to zapewne częściowo. Idące w konkury ze słynniejszymi amerykańskimi zespołami. Kompaktowe utwory z chwytliwymi riffami i motorycznymi rytmami są wykonywane w zawadiacki sposób przez naprawdę dobrych muzyków. Rasowy, chrapliwy wokal i dobra gra zaledwie trzech muzyków. Klasyczne „Power Trio”. 




Można ubolewać, że obecnie niestety podobnych zespołów ze starej szkoły jest jak na lekarstwo. Ciekawe, że nigdy nie koncertowali poza USA. Jak już jesteśmy przy Ameryce, to w czasie swojej świetności, Hydra wspierała na koncertach zespoły takie jak ZZ Top, The Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd, itp. Nieprzypadkowo więc podpisali swój kontrakt ze sztandarową wytwórnią southern rocka Capricorn Records, gdzie wydała dwie pierwsze płyty (jeszcze jako kwartet), by opisywaną wydać pod szyldem Polydor Records.


Zaznaczam, że utwory zaprezentowane na tej płycie nie mają może tej klasy co sztandarowe dzieła wyżej wymienionych zespołów, i to zarówno pod względem wykonawczym jak i twórczym. Pomimo tego świadczą o tym, że trio z Atlanty na własnej muzycznej drodze nie miało do zaoferowania jedynie przeciętnego wykonania i sztampowego odegrania własnych pomysłów. Może nie w pełni dorównali rockowym klasykom, ale w zamian, pod względem wyemitowanej pozytywnej energii, mogą równać się z najlepszymi dokonaniami słynnych rockmanów. Partie poszczególnych instrumentów stanowią zamkniętą całość. Niejednokrotnie z głośników zieje ogniem. Co w końcowym efekcie przydaje rumieńców ich twórczości.


Z czym może się kojarzyć muzyka grupy? Wczesne Bad Company spotyka Mott the Hoople wspomagany przez Robina Trowera, skrzyżowanego z Tedem Nugentem i podlany nutą Outlaws oraz Lynyrd Skynyrd. Opisuję to jako mieszankę country (może lepiej do nich pasuje termin „americana”), rocka, bluesa. Czyli fajne, bujające, niezwykle żywiołowe i pełne radości klimaty. No cóż, w kategorii klasycznego rocka spisali się bezapelacyjnie na medal!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz