środa, 8 marca 2017

JOHNNY WINTER - Johnny Winter (Columbia 1969)

Winter jawi się jako interesujący fenomen i to nie tylko ze względu na swój wygląd, ale przede wszystkim na niezwykłe umiejętności gry na gitarze, a także charakterystyczny głos. Albinos nazywający się Janek Zima. Trzeba przyznać, że brzmi niezwykle trafnie. Nazwisko doprawdy pasuje do Niego jak ulał. Pomimo, że tak powiem, dość mroźnego nazwiska, prezentował iście gorącą i żarliwą muzykę zarówno w warstwie dźwiękowej, jak i literackiej. Toż to przecież blues co się zwie! Następna rzecz, iście przewrotna, to kolor jego skóry. Blada karnacja, prawie przezroczysta, co jest totalnym przeciwieństwem czarnego bluesmana. Gdyby identyfikować go na podstawie granej muzyki, a nie wyglądu, to bardziej przypomina Afroamerykanina, niż białego jak śnieg chudzielca. A że gawiedź zawsze lubiła ekstra zjawiska, od razu kupiła Go z całym niewiarygodnym obliczem. Fizjonomia Wintera okazała się atutem reklamowym. „Blada twarz” z lekkim zezem, wykonująca najczarniejszego bluesa. Strzał w dziesiątkę! To wszystko złożyło się na to, że natychmiast stał się bardzo rozpoznawalny. Żeby tego było mało, to w dodatku fenomenalnie poczynał sobie na gitarze i z podobnym efektem śpiewał zachrypniętym głosem, interpretując bluesowe hymny czarnych pieśniarzy. Teksańczyk grający z serduchem. Wirtuoz śmigający na gitarze bez zbędnego wygładzania, słodzenia i umizgiwania publice. Taki do spodu szczery muzyczny prawdziwek.

John Dawson Winter III był samoukiem zaczynającym na ukulele. Na własną rękę wspinającym się po szczeblach popularności. Przedstawicielem szkoły amerykańskiego południa, sięgającym swoich inspiracji w przaśnych jug bandach, pogrywających w szemranych spelunkach. Wirtuozem – naturszczykiem, prostym chłopakiem z sąsiedztwa, bluesrockowym pierwowzorem. Grał tak, jak gdyby wcale się do tego nie przykładał, a nawet jakby nigdy się tego rzemiosła nie uczył. Posiadając w dyspozycji szablon zagrywek – dźwiękowych rozwiązań, wzbogacał własny dorobek licznymi interpretacjami klasycznych bluesów, nie rzadko opartych na przenikającym do szpiku kości, jasnym, ostrym i metalicznym brzmieniu. Jego gra, zaopatrzona w osobisty pierwiastek, eksponowała bluesa tego samego, co czarnoskórzy pionierzy gatunku. Właśnie im, w całkiem pokaźny sposób, oddał hołd wykonując obok swoich autorskich kawałków (m.in. z towarzyszeniem legendarnego Willie Dixona w kompozycji Mean Mistreater) także kompozycje mistrzów gatunku: B.B. Kinga Be Careful with a Fool, Sonny’ego Boya Williamsona Good Morning Little School Girl, Roberta Johnsona When You Got a Good Friend, Lightnin'a Hopkinsa Back Door Friend, by wymienić bardziej słynnych.


Ważny, emocjonalny gitarzysta, uchodzący za wpływowego propagatora i championa techniki bottleneck. Nie był żadnym muzycznym prekursorem, nie stworzył żadnego nowego stylu. Za to niebywale umocnił istniejący, rozpowszechniając go wszem i wobec ku uciesze i wyraźnej aprobacie wielbicieli gatunku. Przy tym stwarzał wrażenie jakby nigdy nie zabiegał o pozycję gwiazdy rocka, choć zapewne otarł się o taki status, pozostając zawsze wierny bluesowej estetyce. Warto zaznaczyć, że jego kariera zatoczyła w pewnym momencie krąg. Zrobił to w iście mistrzowskim stylu grając, rejestrując i produkując płyty jednego ze swoich mentorów – Muddy Watersa (Hard Again, I’m Ready i Muddy Mississippi Waters Live). Trzymał frazę i zaiwaniał. Płynność, naturalność. Poczucie rytmu, harmonii, melodii za skarby nieosiągalne, poza nielicznymi wyjątkami, dla reszty gitarzystów. Bez dwóch zdań kompletny artysta w bluesowej konwencji. 


Jako wielbiciel takiego grania, myślę, że jedyną ujmę jaką mogę znaleźć na tej płycie jest jej stanowczo za krótki czas trwania. Tylko trzydzieści parę minut zawsze pozostawia niedosyt. Dla fanów bluesa, czy bluesrocka jest to album, który powinien być przynajmniej raz w życiu obowiązkowo odsłuchany. To sprawi, że zrozumiecie dlaczego Johnny Winter to prawdziwa legenda, niestety często niedoceniana. Gitarzysta zarówno elektryczny, tak bardzo kojarzony z gitarami Gibson, jaki i akustyczny - nie stroniący od instrumentów rezofonicznych. Spajający nieodzowną dla bluesa chropowatą korzenność z niezbędnym dla amerykańskiego rocka kowbojskim wigorem. Aż serce rośnie, gdy słucha się tego soczystego grania. Dusza bluesa jest tu wszechobecna. Porcja błyskotliwej i niezwykle płynnej muzyki w doskonałym wykonaniu najbardziej białego z białych bluesmenów, wykonującego najczarniejszego bluesiora. Nie tylko dla koneserów to wielka gratka. Takie pole position na bluesowym firmamencie.


2 komentarze:

  1. Zgadzam się z tym w pełni. Szkoda, że gra z innymi po tamtej stronie... Ale na szczęście została z nami jego muzyka i my, którzy o niej nie zapomnimy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzę,że zapomnienie nie grozi, bo z bluesem jest jak z winem. Czym starsze tym lepsze!

      Usuń