1971.To było bardzo dobry dla
muzyki rok. Wielki król bluesa B.B. King nagrywał z muzykami będącymi jego
wielbicielami. Fanami bluesowej nuty. Trudno zliczyć tych już wtedy gwiazd
rocka, dla których obcowanie z niedościgłym wzorem, było jak spełnienie
najskrytszych marzeń. Jeden z ojców elektrycznego bluesa. Czapki z głów dla
tego ze wszech miar wielkiego artysty. Blues! Boy! King ! Dla nas po prostu
B.B.King. Bez wątpienia On utorował drogę na szerokie wody popularności takim
gigantom gitary jak Eric Clapton czyPeter Green. Bez jego instrumentu trudno byłoby dzisiaj znaleźć tę
niepowtarzalną magię bluesowych zagrywek w panteonie podobnych wirtuozów
gitary. Jego znakiem rozpoznawczym było charakterystyczne vibrato. Rezultatem
tego patentu był gładki dźwięk, w którym każda nuta była zawieszona lub
podciągnięta. Ta sprawność wraz z manierą wyłamywania się z rytmu wpłynęła na
podobieństwo jego solówek do ludzkiej mowy. Dosłownie Jego ulubiony Gibson 335
grał w taki sposób, jakby uzbrojono go w elokwencję ludzkiego głosu. A nazywanie
jego czarnej, błyszczącej, ozdobionej pozłoconą i perłową inkrustacją„Gibsonki”- Lucille, było jak najbardziej
uzasadnione. Szczerość jego soulowego śpiewu i ten nie do podrobienia styl gry
na gitarze, wywarł wielki wpływ na rozwój muzyki XX wieku, a to z kolei w
sposób naturalny przelało się na pojawienie wielu naśladowców, wśród których
trzeba obowiązkowo wyróżnić Buddy’ego Guya, czy Alberta i Frieddiego Kingów.
Ale wróćmy do sesji, na której
zrodził się ta ujmująca muzyka. Swoiste spotkanie czarnego nauczyciela i
białych uczniów. Jak wspominał sam Mistrz wszystko wyłaniało się całkowicie
spontanicznie. Nic z góry nie było zaplanowane, a zakończyło się owocnie w ciągu
zaledwie kilku dni. Pomimo, że dwa lata wcześniej w 1969 roku koncertował w
Londynie, pojawienie się B.B. Kinga w stolicy Wielkiej Brytanii już samo w
sobie było wydarzeniem, w którym chciał uczestniczyć prawie każdy z ówczesnej
rockowej śmietanki towarzyskiej. Skład zespołu zmieniał się z każdym następnym zarejestrowanym utworem. Stąd nieprzypadkowa obecność w trakcie sesji
takich tuzów, dających gwarancje wysokiego poziomu, jak: Petera Greena na
gitarze, Steve’a Marriotta na harmonijce, Alexisa Kornera na gitarze
akustycznej, Gary Wright z zespołu Spooky Tooth na elektrycznym fortepianie,
Stevie Winwooda na Hammondzie czy Ringo Starra na perkusji.
Całość w większym
lub w mniejszym stopniu uzupełniali nie mniej znamienici goście: Ian Stewart –
instrument klawiszowe (bliski współpracownik The Rolling Stones), Klaus Voorman
– gitara basowa (w różnych składach sideman ex-Beatlesów), Jim Price (współpracował
m.in. z The Rolling Stones i Joe Cockerem), Jim Gordon (perkusista zespołu E.
Claptona), Bobby Keys – saksofon (m.in. grał z Stonesami), Jim Keltner –
perkusja (nagrywał z Bobem Dylanem), Duster Bennett - harmonijka (grał z Johnem
Mayallem), Greg Ridley (basista Humble Pie), Jerry Shirley (perkusista Humble
Pie), Pete Wingfield – fortepian i wielu mniej renomowanych, acz wartościowych
sesyjnych instrumentalistów. Podobno nawet John Lennon z Georgem Harrisonem przymierzali
się do uczestniczenia w tym święcie muzyki i wtedy byśmy mieli prawie w komplecie
„całą czwórkę z Liverpoolu”! Finał dźwiękowego mitingu z góry musiał być
przesądzony.
Mariaż aury bluesowego Giganta i młodzieńczej, nieskrępowanej
inwencji twórczej reszty muzyków, dał znakomity rezultat. Pod „batutą” Mistrza,
który cieszył się szacunkiem i budził
powszechny respekt pozostałych instrumentalistów zgromadzonych w studiu
nagraniowym, zostały spreparowane wyborne dźwięki. Dostojności i subtelności
gry Blues Boya uzupełniła „muzyczna młoda krew”, która dodała
bezpretensjonalnej spontaniczności i
szczypty zadziorności. Zgromadzone na płycie utwory same w sobie są
kwintesencją bluesowej konwencji. Na plan pierwszy wysuwa się nieśmiertelna
Caldonia, rasowy Alexis’ Boogie oraz tęskny Ain’t Nobody Home. Ciekawostką i
gratką dla miłośników talentu „Bibiego” jest obecność dodatkowego utworu May I
Have A Talk With You na reedycji
kompaktowej z 1993 roku. Co warte podkreślenia, tenże muzyczny konwentykiel
stał się kolejnym krokiem ewolucji wiodącej do czasów, kiedy to kolor skóry
przestał być koronną argumentacją i wykładnią dla bluesowego artysty.
„Nigdy nie wiem, jaka będzie kolejna płyta.
Nie skończyłam żadnej szkoły muzycznej – jestem samoukiem. Najpierw powstaje
piosenka grana na gitarze i śpiewana. Muzycy sobie ją opracowują, potem podczas
nagrań ulega ona kolejnym przemianom. To, co ja robię, nigdy nie jest pakowane
w błyszczący papierek i wystawiane na sprzedaż”.
Tak oto
rzecze na temat swojej twórczości ta niepowtarzalna i szczera artystka. Postrzegana
jako wysoce refleksyjna „pieśniarka”, obdarzona pokaźną siłą wyrazu.
Niezależna, nie poddająca się chwilowym
modom, konsekwentna w tym co robi. Zdecydowanie przekonująca swoją,
niezwykle osobistą wypowiedzią, z którą
wielu z Nas w ciągu życia może się utożsamiać.
Martyna
Jakubowicz jest jedyną w swoim rodzaju wykonawczynią ballad, będących
mieszaniną amerykańskiego folku i bluesa, a także najlepszego rocka bazującego
na wspomnianych gatunkach. Jej liryczne kompozycje są przepełnione aurą ciepła
i intymności, a także delikatne i refleksyjne. Jej poezja oparta jest na
kobiecych emocjach, uczuciach i tęsknotach. Opowiada o takich ludzkich,
elementarnych uczuciach jak miłość, samotność, nadzieja, o potrzebie szukania
prawdziwej więzi międzyludzkiej. Wyraża nasze ukryte myśli w niezwykły bluesowy
sposób.
Pierwszy
solowy album „Maquillage“ Martyna zrealizowała ponad 30 lat temu. Od tamtej
pory udanie zadomowiła się na polskiej scenie muzycznej jako stylowa
wokalistka, gitarzystka i kompozytorka.
Jej
debiut brzmi wyśmienicie. Solidna linia basu gitarzysty, skądinąd znanego z TSA
– Janusza Niekrasza. Wyborna perkusja Andrzeja Ryszki, bębniarza blues rockowej
grupy Krzak. Mięsiste organki słynnego Ryszarda „Skiby” Skibińskiego. Gitarowe
zagrania Andrzeja Nowaka biczują z całą swoją mocą nawet największych
ignorantów muzycznych. Całość dopełniają klawisze Marka Stefankiewicza oraz
precyzyjne dźwięki gitary Cezarego Bierzniewskiego. Warto podkreślić, że nawet
sama produkcja płyty jest niebywale solidna, jak na pierwszą połowę polskich
lat 80-tych. Brzmi niezwykle świeżo i energetycznie mimo nieubłaganego upływu
lat.
Kawałki
zgromadzone na tym krążku są niewątpliwie smakowite jeśli można użyć tego
kulinarnego terminu. Ale najbardziej w pamięci zapada, obecnie już kultowy,
szczególny znak rozpoznawczy w całym zbiorze „martynowych pieśni” – „W domach z betonu nie ma wolnej miłości”.
W dobie PRL-u niedościgłym marzeniem prawie
każdej młodej rodziny było posiadanie własnego mieszkania usytuowanego w nowo budowanych
osiedlach. Wieżowce z betonowych płyt wyrastały jeden po drugim. Martynie i jej
pierwszemu mężowi Andrzejowi Jakubowiczom z pewnością trudno było dostrzec
piękno w panoramie rozciągającej się z okna ich nowego lokum. Ten właśnie posępny, a zarazem nostalgiczny
widok, zainspirował Andrzeja Jakubowicza do stworzenia słów do ponadczasowego
szlagieru polskiej muzyki. Interesujące, że bohaterką utworu wcale nie była
jego ówczesna towarzyszka życia – Martyna, lecz półnaga, anonimowa dziewczyna,
nieświadomie okazująca swoje wdzięki w mieszkaniu naprzeciw bloku państwa
Jakubowiczów. Martynie z pewnością bardzo podpasował ten wątek literacki
spreparowany przez ówczesnego męża, bo właściwie stał się niejako tożsamy z jej
artystyczną duszą.
Ale tak
naprawdę ten utwór jawi się jako metafora wspomnienia całego pokolenia artystów
dorastających w erze stanu wojennego. Konfrontujących się z przygnębiającym, narzuconym
porządkiem socjalistycznej ojczyzny. Kontestujący tym samym ponurą
egzystencjalną rzeczywistość poprzez niezwykle barwne dźwięki swojej muzyki.
Warto
nadmienić, że pierwsza dama polskiego blues-rocka, zakochała się w tamtym
czasie w filarze grupy TSA - Andrzeju Nowaku. Wspólnie tworząc rock'n'rollową parę i doskonale
współpracujący zespół, który wydał na świat ten już klasyczny, fantastyczny
album.
Nawiasem
mówiąc, szybko okazało się, że ten związek również nie przetrwał próby czasu,
podobnie jak i pierwsze małżeństwo Martyny. W końcu miłość, która miała
wystarczyć na całe życie, zmarła
śmiercią naturalną we wspomnianym betonowym blokowisku.
Obok omawianej
dotychczas kompozycji, również utwór „Kiedy będę starą kobietą”, zasługuje na wieczną pamięć. Niektórzy cenią go
najwyżej w dorobku artystki. Dla mnie obydwa są jednakowo rewelacyjne. Zresztą pozostałe kompozycje wybornie uzupełniają całość albumu. Niczym nie ustępują
wspomnianym hitom.
Kiedy
będę starą kobietą
i nie
zostanie mi nic oprócz wspomnień
wszystkie
chwile życia stracone
powrócą
raz jeszcze do mnie
Kiedy
będę starą kobietą
czasem
będę słowika słuchała
o
straconej wolności pomyślę
o
mężczyznach, których kiedyś kochałam
Mam
jeszcze wina łyk
i
chowam go już dziś
dla
tych, którzy muszą żyć
jak
strumienie pod lodem
jak
słońce za mgłą
Jedni
ludzie gromadzą fortuny
inni co
dzień się bronią przed głodem
strzeż
ich Boże i miej ich w opiece
i daj
umrzeć póki serce mam młode
Mam
jeszcze wina łyk
i
chowam go już dziś
dla
tych, którzy muszą żyć
jak
strumienie pod lodem
jak
słońce za mgłą
Mam
jeszcze wina łyk
i
chowam go już dziś
dla
tych, którzy muszą żyć
jak
strumienie pod lodem
jak
słońce za mgłą
Zakończę
cytatem z wypowiedzi Martyny, który jest bliski dla mnie jako odbiorcy i fana dobrej,
niekomercyjnej muzyki: „Sztuka polega na odkształcaniu
rzeczywistości w zupełnie odmienną, niezwyczajną formę. Człowiek słucha muzyki sercem, a nie głową.
Nie można cały czas wartościować sztuki.”
Do The
Who mam dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony grupa podziwiana przez
różnejmaści znawców, wychwalana i
hołubiona, a z drugiej (i do tych chyba się zaliczam), nie sposób bezkrytycznie
chłonąć wszystkich dokonań tego kultowego kwartetu.
Trzeba
jednak przyznać, że w zbiorze wydawnictw Brytyjczyków ta płyta rozkłada na
łopatki. Jest dla mnie wyjątkiem w bardzo pozytywnym znaczeniu tego słowa. Może
dlatego, że właściwie nie ma tu żadnej nietrafionej kompozycji. Cały materiał
jest niezmiernie spójny, a zarazem najbardziej wartościowy wśród wszystkich
płyt zespołu. Czuć od samego początku wspaniałą energię emanującą blaskiem
muzyki przez duże M. Brzmienie równocześnie bogate, a jednakowo ekspresyjne
oraz potężne w całym zakresie omawianego materiału. Co ciekawe, zespół ten nie
cieszy się w Polsce taką estymą, jak zbliżeni mu stylistycznie i podobni czasem
powstawania muzyki Stonesi, Zeppelini czy nawet Deep Purple. Tak naprawdę
trudno wytłumaczyć takie podejście rodaków do tej muzyki. Zresztą o gustach
trudno dyskutować, więc ograniczę się tylko do własnego jej odbioru, a
właściwie do mojej ulubionej płyty w dorobku The Who - Who’s Next. Recepta na to dzieło wydaje się o dziwo prosta.
Perkusja, gitara basowa, gitara i wokal. Zestaw standardowy i niezbyt odkrywczy
stanowiący trzon muzyki. A jaki efekt!!! Unikalne w tamtym czasie zagrywki na
„wiośle” Pete’a Townshenda, ekstra „wygary”
głosowe Rogera Daltrey’a i kanonada na
bębnach szalonego Keitha Moona. Całość uzupełniona nieziemskimi podchodami
basowymi John Entlewistle. To wszystko okraszone smyczkami i
eksperymentami klawiszowymi. Do tego
kontrowersyjna okładka. Czterech muzyków zapinających rozporki i odchodzących
od monolitu naznaczonego śladami moczu… Manifest olewania całego
show-businessu, czy wyrafinowana prowokacja, a może swoiste poczucie humoru
inspirowane filmem Stanleya Kubricka 2001:
Odyseja kosmiczna?
Prezentowany
album zrodził się podstawie projektu Pete’a Townshenda Lifehouse.
Miało być to przedsięwzięcie ambitnie łączące w sobie trzy formy przekazu:
film, koncerty i muzykę. Projekt ów Townshend wymyślił po słynnym Tommy.
W zamiarze autora miał stać się następnym milowym konceptualnym krokiem, ale nie udało
mu się spełnić tego zamiaru, ze względu na jego złożoność i brak zrozumienia w
środowisku autora. Na szczęście zespół
miał wtedy bardzo dużo nagranego materiału z niedoszłego wyżej wymienionego
projektu, z którego odsączył naprawdę doskonałą esencję w postaci finalnego Who’s Next.
Wszystkie
kompozycje utrzymane są w typowej dla The Who stylistyce, wzbogaconej o
odzywające się niekiedy instrumenty klawiszowe. Album otwiera piękne Baba O'Riley, gdzie wspomnianych
syntezatorów użyto niczym sekcji rytmicznej. Z pewnością może zdumieć
wielorakie zastosowanie przeróżnych instrumentów klawiszowych, czasami jako
element wypełniający tło, nierzadko, jako ważna część brzmienia danej
kompozycji. Co doskonale obrazuje obecność syntezatora VCS-3. Smaczku dodaje także nietypowa koncepcja
wprowadzenia partii skrzypiec na finiszu. Mimo tych nowinek, muzyka zawarta na
albumie wciąż brzmi jak... typowe The Who. Ostra gitara Townshenda, oparta na
osobliwych rytmach wygrywanych przez sekcję Entwistle-Moon, Daltrey różnorodnie
wykorzystujący swój głos, plus świetne melodie utworów – styl The Who ma się
dobrze! Dość spora rozpiętość klimatyczna utworów nie rozbija spójności albumu.
Jest tu niemal hardrockowy Bargain,
kontrastujący The Song Is Over,
melodyjny Getting In Tune, częściowo balladowy Behind Blue Eyes, czy pogodny Going Mobile i zabawny My Wife. Na
osobną uwagę zasługuje wielowątkowy, ponad ośmiominutowy, swego rodzaju protest
song Won't Get Fooled Again. Zdaje
się być poważną przestrogą, iż twórcy rewolucji mogą stać się w konsekwencji
kalką obalonej siły.
Muzyka
zawarta na krążku posiada wiele odcieni, oparta jest generalnie na mocy
elementarnych akordów oraz mozaice gitarowych zagrywek, co stanowi dewizę stylu
zespołu. Do tego melodyjne klawiszowe balladowe zagrywki, zrównoważone grą na
przemian akustycznej i elektrycznej gitary. Subtelne i oniryczne frazy
skontrastowane z przenikliwym, totalnym cięciem riffowego majestatu gitar. Z pewnością The Who niezwykle trafnie uderzył
w jakże pożądaną strunę muzycznej namiętności oddanych słuchaczy. Muzyka
rezonuje do dziś, blisko czterdzieści pięć lat później. Najbardziej sugestywnym
wyrazem tego niech będzie przykład występu grupy w nowojorskiej Madison Square
Garden, ku pamięci tragicznego 11 września, gdzie sedno repertuaru stanowiły
numery z Who’s Next. Wykonanie The
Who było najlepiej odebranym występem tego koncertu co ukazuje wyraźnie, że
pomimo upływu kilku dekad muzyka stworzona przez brytyjskich rockmanów w
dalszym ciągu olśniewa głębią przekazu i
muzycznej wirtuozerii.